sobota, 28 grudnia 2013

Piernik błyskawiczny z kremem kawowym i powidłami

Co ja tu robię? A tak... Już wiem. Jakiś czas temu postanowiłam nauczyć się gotować. Co prawda pierwsze próby miały miejsce jeszcze w liceum, potem mając 20 lat przez kilka tygodni byłam wegetarianką i sama przyrządzałam sobie posiłki a na finał nie było wyjścia jak tylko przejąć kuchenne obowiązki w 100%. Okazało się, (i tu wszystkie feministki mnie zabiją) stanie przy garach jest całkiem fajne. A jeszcze jak coś wyjdzie to już w ogóle pełnia szczęścia ;). Po drodze pojawiło się też małe marzenie (a potem kolejne...) i zajęłam się pieczeniem, wmawiając sobie że to nie może być takie trudne. Rzeczywistość okazała się nieco inna, jednak poddawać się nie można...


Co roku zabieram się za napisanie kilku słów jakie to święta są beznadziejne. Wątku mówiącego o tym, że beznadzieja tych przekroczyła wszelkie granice nie będę za bardzo rozwijać. Odbijający się głośnym echem tekst Radiohead – Creep okazał się tylko gwoździem do trumny. Naiwnie myślałam że w tym roku będzie inaczej ale cóż wyszło jak zwykle. Dzień wcześniej trzeba było się wziąć w garść i wykonać stertę obowiązków mniej lub bardziej przyjemnych... Do tych przyjemnych należało wykonanie piernika... Tylko oczywiście zostałam wyeksmitowana z kuchni i ciasto musiałam wyrobić w swoim pokoju. Wszystko wyglądało mniej więcej tak, jak w Last Christmas w wykonaniu Antyradio Coverband. Od obłędu uratował mnie zupełnie niespodziewany telefon w pierwszy dzień świąt. Tak, tradycyjna polska Wigilia. Ofiar w ludziach - brak, chęci do rozmowy - brak, powstrzymywanie się przed zostaniem rozszalałą psychopatką - maksimum, kłótnie: nie da się tego zliczyć. Jeszcze jeden dzień świąt a groził by mi alkoholizm. Bułgarskie litrowe wino półsłodkie bardzo szybko zmieniłam w półwypite, doprawiając to drinkami ze szkocką whisky. Wina zostało jeszcze na wczorajsze śniadanie, whisky nie. 

Przepis figurujący jako piernik błyskawiczny znalazłam jakiś czas temu w notatkach mamy. Leżał sobie i czekał na odkrycie. A okazja nadarzyła się teraz. Oczywiście nie wszystko poszło zgodnie z planem, przez co ciasto dostało nazwę „Piernik a'la Platfus” jednak nieskromnie dodam że połączenie smaków pasuje idealnie i żenady nie ma ;) Domownicy też żyją więc chyba źle nie jest.
Pora przejść do rzeczy...

Składniki:
4 szklanki mąki
2 szklanki cukru
2 szklanki mleka
2 jaja
2 łyżeczki kakao
2 płaskie łyżeczki sody
1 łyżeczka dżemu (dodałam powideł śliwkowych)
2 łyżeczki cynamonu (zamiast tego dałam 2 łyżeczki przyprawy do piernika)
Wszystkie wyżej wymienione składniki łączymy i mieszamy do uzyskania jednolitej masy (tak, należy użyć do tego miksera). Wylewamy do formy. Wstawiamy do nagrzanego piekarnika ustawionego na 200 stopni (przepis nie uwzględniał temperatury więc ryzykowałam) i pieczemy przez pół godziny.
Mój elektryczny piekarnik jest już stary i ciasta wyrastają w dziwny sposób. Trzeba coś było z tym zrobić. Rozkroiłam ciasto na 4 „placki”, pogrzebałam w notatkach i znalazłam przepis na krem kawowy, znalezionego pod tym adresem):

150 g masła

100 g cukru pudru

2-3 łyżki dowolnego alkoholu (użyłam wódki)
1 czubata łyżka kawy rozpuszczalnej rozpuszczona w 2 łyżkach wrzącej wody lub 3 łyżki bardzo mocnego espresso
Zgodnie z instrukcjami: masło kroimy na kawałki, dodajemy cukier puder miksujemy do uzyskania białej masy, dodajemy kawę i alkohol i mieszamy aż całość uzyska jednolitą konsystencję.


Kremu starczyło na dwie warstwy. Trójkę potraktowałam powidłami śliwkowymi a górę roztopioną tabliczką gorzkiej czekolady. 


PS.: zdjęcia robione na szybko telefonem komórkowym. W przyszłości będę się fatygować po aparat.